PLUSZOWY MIŚ

czwartek, 20 sierpnia 2015

SZKODA KAŻDEGO DZIECKA, KTÓREMU NADANO STATUT BYCIA DZIECKIEM MARZEŃ (RODZICA) - TO NIE MUSI BYĆ WYPOWIADANE, WYSTARCZY, ŻE OPIEKUN MA TAKIE INTENCJE

W połowie lipca pisałem o przyczynach wysokich notowań szkół społecznych i katolickich. Dziś parę słów o drugiej stronie medalu, czyli o kosztach sukcesu.
Pani Aniela (przy okazji serdecznie Panią pozdrawiam) napisała w komentarzu do tamtego wpisu: "Uważam (...), że najważniejsi są zaangażowani rodzice. Tacy, którzy doceniają wartość edukacji i dopingują dziecko. Wcale nie muszą odrabiać z dzieckiem lekcji i codziennie przepytywać. Muszą cenić edukację".

Pełna zgoda. Nauczyciel, choćby dwoił się i troił, nie zrobi wszystkiego. Jeśli rodzice nie nauczą malucha obowiązkowości, to będzie miał w szkole ciężko.
Co jednak, gdy rodzice postrzegają życie jako wyścig szczurów, który zaczyna się właśnie w szkole? Niby nic takiego: płacą ciężkie pieniądze za edukację swoich dzieci, posyłają je na wszelkie możliwe zajęcia dodatkowe i kładą im do głowy, że muszą być lepsze od rówieśników.

Celują w tym rodzice ze szkół społecznych, gdyż, po pierwsze, zwykle mają pieniądze, po drugie, jako ludzie sukcesu oczekują od swoich dzieci, że i one będą ludźmi sukcesu (inaczej sami poniosą porażkę).

Rodzic jako trener dzieci-szczurów wyścigowych to wcale nie polski wynalazek. Tego rodzaju ojcowie i matki są na całym świecie. Przykład znalazłem w tekście anonimowej nauczycielki (zakładam, że to kobieta) pewnej prywatnej angielskiej podstawówki zamieszczonym w dzienniku The Guardian.[1] Cóż pisze autorka?

Gdy wprowadza nowy temat, chór dziecięcych głosów nieodmiennie informuje ją, że "my już to przerobiliśmy". Gdzie, kiedy? W domu, z prywatnym nauczycielem.

Autorka otrzymuje też od rodziców liściki, w których domagają się oni trudniejszych książek dla swoich pociech. Piszą: "Pani zdecydowanie nie docenia umiejętności czytania naszych dzieci". Któregoś razu wpuściła do klasy ojca z czterolatkiem, którego zainteresowały kolorowe motyle na plakacie. Tata urządził chłopakowi zajęcia z lepidopterologii: jakie gatunki motyli żyją na Wyspach Brytyjskich? Dzieciak boleśnie rozczarował ojca – nie spamiętał łacińskich nazw!

Kolejny kwiatek z tego samego tekstu: rodzice muszą, ale to muszą wiedzieć, jak ich pociecha wypada w klasowym rankingu (nie wierzą w jego nieistnienie). Kiedyś po wywiadówce autorka przyłapała matkę przetrząsającą szuflady nauczycielskiego biurka. Czego szukała ta kobieta? Dziennika, oczywiście. Matce nie chodziło o oceny jej dziecka, te bowiem znała, lecz o porównanie ich z ocenami pozostałych uczniów. Swoją drogą, słowo "przepraszam" nie przeszło jej przez gardło.

I jeszcze jedna ciekawostka z Guardiana: rodzice szczurów wyścigowych są nad wyraz zapobiegliwi. Na urodziny dziecka zaproszą tych jego kolegów i koleżanki, którzy rokują na przyszłość. Może będzie to własna firma? Albo przełom w chirurgii? Tak czy siak, kontakty nawiązane w dzieciństwie będą procentować przez całe życie.

Brzmi znajomo? Znam szkołę społeczną, której ambicją jest kształcenie dzieci elit. Kto chce się liczyć w prominentnym światku, ten posyła tam swoje dzieciaki. Zresztą, korzystają też dorośli – na szkolnych imprezach integracyjnych łapią kontakty; wspólnie pieką kiełbaski i przechodzą na ty.

Zapyta ktoś: czy jest w tym coś złego? Odpowiem: to zależy. Jeżeli dorośli traktują się nawzajem instrumentalnie, to... są dorośli, pies z nimi tańcował. Gorzej z dziećmi. Uczą się bowiem, że w życiu jest mała grupka zwycięzców i tłum przegranych. Jeśli należę do zwycięzców, wszystko mi wolno – przecież jestem lepszy od innych. Jeśli zaś trafiłem do grupy przegranych, to choćbym nie wiem jak się starał, i tak nie dołączę do tych najlepszych.
Rodzice dopingują obie grupy: świetnie, jesteś najlepsza, ale nie spoczywaj na laurach, bo inni cię wyprzedzą. Jesteś taki słaby; weź się raz w garść, pokaż, że potrafisz... Efekt? Wszechogarniający stres. A dzieciństwo?

Nie tylko w szkołach społecznych trafiają się treserzy szczurów wyścigowych. W placówkach państwowych też ich nie brak; oczekują od swoich dzieci, że zajdą tam, gdzie im samym dotrzeć się nie udało. Bo gdyby się udało, posłaliby je do szkoły niepublicznej – najlepiej tej dla przyszłych elit.

Pytanie, jak sobie poradzić z takimi rodzicami, jest – myślę – pytaniem otwartym. Nie ma jednej właściwej odpowiedzi. Trzeba jej za każdym razem szukać na nowo – bo przecież szkoda każdego dziecka.



* * *

 O autorze:
Tomasz Małkowski
fot. Jakub Swerpel
Tomasz MałkowskiAbsolwent pedagogiki specjalnej na UG, od 1996 roku związany z Gdańskim Wydawnictem Oświatowym. Autor bądź współautor podręczników do historii dla szkół podstawowych i gimnazjów. Ma na koncie kilka powieści dla dzieci i dorosłych (te pisał już sam). Ojciec dwójki młodych ludzi. Chciałby – i to bardzo! – żeby polscy uczniowie lubili szkołę, odkrywali w niej świat, rozwijali talenty, stawiali pytania i znajdowali odpowiedzi. Ma wrażenie, że nie zawsze tak jest; zachodzi w głowę, co można by zmienić. Ze swej strony stara się pisać ciekawe podręczniki, takie "do polubienia" przez uczniów i nauczycieli.

W wolnym czasie włóczy się po lesie, często z psem. Biega, bo lubi. Zimą morsuje z Sopockim Klubem Morsów (zbiórka w każdą niedzielę o 12.00 w budynku Zatoki Sztuki, wejście od strony plaży). Sporo czyta. Również pisze, w końcu to jego zawód. Jest wtedy sam jak palec (nawet radio mu przeszkadza). Dlatego w przerwach od pracy chętnie ucina sobie pogawędki z ludźmi. Ostatnio postanowił pisać bloga. Zobaczymy, jak mu to wyjdzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz