PLUSZOWY MIŚ

poniedziałek, 16 listopada 2015

Dziś u nas taki artykuł w Międzynarodowym Dniu Tolerancji 16 lisopada.

Rozmowa z Agnieszką Abémonti-Świrniak - autorką scenariuszy lekcji etyki i ateistycznych opowiadań dla dzieci.
Ile mamy niewierzących rodzin w Polsce (rodzice + dzieci)? Czy są jakieś badania pokazujące skalę zjawiska i tego, jak ono się zmieniało na przestrzeni ostatnich lat?
Pewne jest jedno – ich liczba rośnie. Taki wniosek wypływa ze wszelakich sondaży i studiów problemu. CBOS podał na początku tego roku, że w ostatnim dziesięcioleciu podwoiła się liczba niewierzących. Wśród najmłodszych dorosłych (18-24 lata) sięga ona, nadal wg CBOSu, 15%. Co oznacza, że liczba ateistów będzie się wciąż podwyższać, gdyż niebawem ci ludzie będą mieli dzieci, więc następne pokolenie będzie już niewierzące od urodzenia. Dziś najczęściej jesteśmy „ateistami po przejściach”, czy raczej „po przemyśleniach”, byłymi katolikami. To pokolenie wychowa następne podobne itd.
Oszacowanie prawdziwej liczby rodzin niewierzących jest trudniejsze niż przeliczenie niewierzących jednostek ludzkich. Bo co uznać za kryterium przydzielające je do kategorii ateistów? Deklarację słowną? Czy także praktykę? Czasem są to rodziny „mieszane”, jedno wierzy, drugie nie. Jest również, niestety, mnóstwo rodzin niewierzących, posyłających swoje potomstwo na lekcje religii. Dla tzw. świętego spokoju. I albo z czasem dochodzą do wniosku, że są nieszczerzy wobec siebie samych, a tym bardziej dzieci i je wypisują albo kontynuują tę grę jeszcze bardzo długo, np. dopóki żyją wierzący dziadkowie, dopóki obracają się w mikrospołeczeństwie, w którym niepraktycznie być ateistą itp.
Dlatego podanie konkretnej liczby jest po prostu niemożliwe, ważne natomiast, by zauważyć tendencję – jest coraz więcej niewierzących i coraz więcej z nich mówi o tym głośno i wychowuje dzieci bez wiary w boga. (Nie robię tu rozróżnienia, którego domagają się niektórzy myśliciele, a nawet statystycy, między ateistami a niewierzącymi).
Chyba pierwszym problemem z jakim spotykają się rodzice, którzy decydują się wychowywać swoje dzieci poza kościołem jest problem chrztu. Wciąż w Polsce popularne jest podejście „chrzczenia dziecka dla świętego spokoju”?
Oczywiście. I niestety. Bo to oznacza, jak przed chwilą powiedziałam, że zaprzeczamy swoim przekonaniom, nawet jeśli doszliśmy do nich bolesną drogą refleksji i rozczarowań tym, co wpojono nam w dzieciństwie. Nie chciałabym użyć nieprzyjemnego terminu „rozdwojenie jaźni”… To jednak typowo religijny unik odpowiedzialności za swoje poglądy i czyny. Jak pisałam w opowiadaniu „Marta i lekcja religii”, ateiści, nie mogąc zrzucić winy za boga, muszą czuć się bardziej odpowiedzialni za to, co robią i liczyć się z konsekwencjami. Bo jeśli ochrzcimy dziecko „dla świętego spokoju”, to za 6 lat będą od nas wymagać, abyśmy „dla świętego spokoju” posłali je na katechezę, a za 9 do komunii. „Święty spokój” ma tendencję do wydłużania się w czasie. Pomyślmy o tym od razu, bo później trudniej będzie się wycofać, gdy już raz weszliśmy na tę drogę uległości. Rozumiem, że niejednokrotnie trudno jest oprzeć się rodzicom, choćby z szacunku dla nich. Ale to jest jeszcze jeden stygmat religijnego wychowania, które odebraliśmy – religia nie uczy szacunku dla siebie samych. Zawsze jest ktoś od nas mądrzejszy, lepszy: rodzic, ksiądz, a na samej górze bóg. Nie nauczono nas ufać naszemu własnemu instynktowi, inteligencji, własnym wyborom. Jak widać, jest to niezwykle złożone zagadnienie, a nie jedynie kwestia wygodnictwa. Jego korzenie sięgają wieloletnich a nawet wielusetletnich poglądów religijnych wpajanych nam za pomocą zwykłego domowego, czy szkolnego wychowania.

Jak wyglądają święta w ateistycznych rodzinach? Jak rozmawiać z dziećmi o tym, że w naszym domu nie obchodzi się urodzin Jezusa, bo w niego nie wierzymy? Czy dzieci, które nie obchodzą świąt, coś tracą?
Po pierwsze nie widzę powodu, dla którego ateiści nie mieliby obchodzić świąt. Żadne chyba (w każdym razie jeszcze takiego nie znalazłam) z dzisiejszych katolickich świąt nie jest tworem chrześcijańskim. Są jedynie przejętymi przez chrystianizujący nasze ziemie kościół ceremoniami pogańskimi. Boże Narodzenie to święto Zimowego Stania Słońca, Wielkanoc to Gody Jare i tak w nieskończoność. Niezwykle więc łatwo jest pierwiastek chrześcijański z takich obchodów wyeliminować, jeśli się chce. Będąc ateistami, nie wierzymy także, rzecz jasna, w bogów słowiańskich, jednak nic nie przeszkodzi nam w historycznym, folklorystycznym podejściu do sprawy, ani w oddaniu szacunku przyrodzie (ważnej dla racjonalistów), ani nawet samemu Jezusowi. Był on postacią autentyczną i głosił całkiem przyjazną ludziom filozofię. Zatrzymujemy się na chwilę w całorocznym pędzie i świętujemy przede wszystkim… człowieka! Święta są czasem spotkań rodzinnych, nieraz z osobami, dla których nie mamy czasu na co dzień lub mieszkamy za daleko. Czyż to nie piękny wymiar humanistyczny tych dni? W Polsce jeszcze wciąż dominują wyczerpujące, zwłaszcza dla pań domu, przygotowania, w takiej na przykład bardzo laickiej Francji zaś, człowieczeństwo tego święta wyraża się również w szacunku do własnej osoby, ludzie kupują w tym czasie niecodzienne (często po prostu bardziej luksusowe) potrawy, ale na pewno nie stoją godzinami w kuchni, raczej stroją choinki, dom, bawią się z dziećmi, odpoczywają.
Jak rozmawiać z dziećmi, o tym, że się nie świętuje narodzin Jezusa? Ależ one to rozumieją, jeśli wychowane są w ateistycznej rodzinie. Nie ma się co „tłumaczyć” z tego faktu. Raczej powiedzieć, że są to święta mniej lub bardziej powszechne na całej Ziemi, obchodzone na sposób chrześcijański lub świecki w zależności od czasu, miejsca i rodziny, ale zawsze służące radości współbiesiadników, wzajemnej życzliwości, przebaczeniu, wspólnym planom. Jedni robią to w imię boga, inni w imię istoty ludzkiej, humanizmu.
Święta w rodzinie ateistycznej wyglądają normalnie, przy zachowaniu elementów kulturowych, bez dodatku elementów typowo religijnych, jak czytanie Biblii, pasterka, często rezygnuje się ze śpiewania kolęd lub żłóbka, ale nawet ateiści dzielą się opłatkiem, co zresztą jest zwyczajem w 100% słowiańskim (dawniej Słowianie przypieczętowywali zawarcie umów i paktów łamaniem się chlebem). Dla przykładu powiem, że co roku uczestniczymy z córką w święcie hinduskiego boga Ganesza w Paryżu, ze względu na jej rodzinne korzenie. Mała dobrze wie, że tak samo jak w chrześcijańskiego boga, nie wierzymy w Ganesza, ale jest to część rodzinnej kultury.
Takim ważnym wydarzeniem w życiu każdego małego katolika jest komunia. W tym okresie dzieci czują silną potrzebę przynależności do grupy i tym, które nie przystępują do komunii, jest bardzo trudno się w tej grupie odnaleźć. Moi niewierzący znajomi, w czasie gdy koledzy ich córki obchodzili komunię, zorganizowali alternatywną imprezę ateistyczną. Z fajną kiecką i prezentami dla córki. Dobry pomysł, by zmierzyć się z tym tematem?
Dla mnie jak najbardziej. Nie będę z tym problemem skonfrontowana, gdyż we Francji katecheza nieobecna jest w szkole publicznej z urzędu, a i do kościoła mało kto na nią uczęszcza. Ale z ręką na sercu powiem, że gdybym mieszkała w Polsce, już zajęłabym się szykowaniem małej imprezy alternatywnej. To też bardziej złożona, niż się wydaje, kwestia. Ludzkość od zarania dziejów posługuje się rytuałami, aby, jak powiedziała pani w pytaniu, jednoczyć się i porządkować swój świat (w tym wypadku na wierzących i niewierzących), a przede wszystkim przemijający czas. Każde społeczeństwo wykształciło dziecięce i młodzieżowe rytuały przejścia, wchodzenia w następny etap życia. Większość cywilizacji robi to na sposób religijny. (Na taką właśnie potrzebę porządkowania czasu i życia odpowiada obyczaj pierwszej komunii. Pamiętajmy, że przez kilka stuleci praktykowana była w wieku 14-15 lat, czyli gdy dziecko staje się podlotkiem, młodzieżą. Jeden z papieży przesunął ją, wprowadzając bierzmowanie, skonstatowawszy, że dzieciom i rodzicom brakuje motywacji do praktykowania między chrztem a „późną” komunią).
Komunijny rytuał przejścia (jakkolwiek z obniżonym wiekiem) pozostaje ważny dla dzieci i ich rodzin. Buduje wspólnotę międzyludzką, ale zwróćmy uwagę, że współcześnie także… dzieli! Dzieli budżet rodzinny, który nie zawsze starcza na falbaniaste suknie, na laptopy i quady w prezencie. Niestety nieraz także i na wystrój kościoła, a zdarzają się bardzo perfidne posunięcia – kto dał mniej, tego dziecko będzie siedziało dalej od ołtarza… Nie jest więc tak jednoznacznie doskonały i dobry. Niekomunijny dzieciak ma tego typu problemy z głowy. Często czytelnicy opisują historyjki, jak to wierzący koledzy zazdroszczą małym ateistom, że nie muszą biegać na próby, uczyć się modlitw, mają czas dla siebie (podobnie przy bierzmowaniu).
Napisałam w innej historyjce dla dzieci pt.: „Marta i komunia”, że małym ateistom należą się w tym momencie roku prezenty za to, że są dzielnymi, wiernymi sobie i swoim przekonaniom młodymi ludźmi, nieulegającymi pędowi tłumu. Wspaniale by było, gdyby dało się urządzić alternatywę wraz z innymi dziećmi z rodzin niewierzących. Powstałby wówczas taki jednoczący te „odstające” od klasy dzieciaki rytuał. Miałyby swój alternatywny świat, do którego mogą uciec, gdy dopiecze im katolicka rzeczywistość i kościelne imprezy rówieśników. Każdy lubi przynależność do jakiejś kategorii ludzi, porządkowalibyśmy więc świat z naszego punktu widzenia – my niewierzący wewnątrz jakiejś struktury i święta, oni-wierzący na zewnątrz. Dlaczego miałoby się nam nie należeć? Bądźmy postkatolickimi humanistami – wyzwolonymi z kościelnego punktu widzenia, który przenosimy na człowieka, na szacunek dla bliźnich i siebie samego.
Jak postrzegane są niewierzące dzieci w polskich szkołach? Co z odmiennymi religiami?
Jak napisał to Andrzej Wendrychowicz (twórca portalu Etyka w Szkole) w numerze 2„Nieco-Dziennika Etycznego”, najczęściej źródłem i narzędziem niechęci czy „represji” są w szkołach katecheci. Przykład przeczytany wczoraj: ksiądz rozdaje uczniom cukierki i jeden z maluchów dopomina się o słodycze dla kolegi, a ksiądz na to „on nie chodzi na religię, to nie dostanie”. To jest chrystusowa miłość?! Czy ja się mylę, czy może inną Biblię czytaliśmy, ale ja pamiętam Jezusa, który jadł w domu faryzeusza. Dzieci, które do tej pory były małemu przyjazne, podchwyciły i powiedziały „widzisz, jak byś chodził na religię, dostałbyś cukierka”. Najmłodsi powielają postawy dorosłych, bo to od nich dowiadują się, co jest dobre, a co złe, więc za ostracyzm wobec malców z niewierzących rodzin winni są rodzice i nauczyciele. I to im powinno się, w razie czego, zwracać uwagę. Oczywiście, w późniejszym wieku, nastolatki mają już własne (teoretycznie) poglądy, ale problem się nieco przesuwa, gdyż często religia zaczyna robić się im obojętna.
Prawnie rzecz biorąc, odmienne religie mają dokładnie takie same prawa, jak wyznanie katolickie, czyli, według przepisów MEN („Informacja MEN w sprawie zasad organizowania nauki religii i etyki w roku szkolnym 2014/2015”), od 7 chętnych w górę szkoła musi zapewnić zajęcia u siebie, jeśli mniej osób ma potrzebę uczęszczać na zajęcia z innej religii – to międzyszkolne. Prawda jest taka, że inne związki wyznaniowe najczęściej biorą sprawy w swoje ręce i organizują nauczanie w swoich lokalach. Co jest logiczniejsze i prostsze do wykonania. Istnieje zjawisko społeczne, polegające na tym, że członkowie jakiejś mniejszości mają znaczenie silniejszą tendencję do jednoczenia się, niż większość. Dlatego wolą zajęcia z religii przeprowadzać „u siebie”, na swój sposób, w swojej atmosferze, scenerii itd.
Spotkałam się w szkole z dziećmi Świadków Jehowy. Nie pamiętam, żeby ktokolwiek czynił im trudności, na religię nie uczęszczały, siedziały sobie w świetlicy lub bibliotece, nie przychodziły na klasowe wigilie (ani nawet na Studniówkę!) i nikt nie robił z tego żadnego problemu. Inna rzecz, że społeczeństwo, takie jak nasze, czyli religijne (przynajmniej z deklaracji), prędzej zrozumie innego religijnego człowieka, niż ateistę, który jawi się mu jako wróg.
Na co powinni być przygotowani rodzice niewierzących dzieci, którzy posyłają je do przedszkola czy szkoły?
Zacznę od krótkiej informacji, że MEN nie przewidział etyki w przedszkolu. Natomiast na wszystkich szczeblach szkoły – tak. Moim zdaniem wartościowym posunięciem jest zapisanie dzieciaka na etykę. Nie tylko ze względu na zdobywaną tam umiejętność samodzielnego, neutralnego myślenia. Również dlatego, że, jak podkreślam to bez przerwy, „odmieńcy” potrzebują się jednoczyć. Jest to potrzeba udowodniona psychologicznie i bez wątpienia uczęszczanie na etykę może pomóc w dowartościowaniu się. Taki uczeń ma „coś swojego”, coś co mu rekompensuje „brak” (w stosunku do ogółu) katechezy w jego życiu.
Wielu rodziców narzeka, że dzieci w przedszkolu wyprowadzane są do innej sali, gdy przychodzi zakonnica, itp. No cóż, to są warunki lokalowe i raczej nic na to nie poradzimy, natomiast zadbajmy o to, żeby malec nie był stygmatyzowany z tego powodu, żeby się nie nudził lub nie był zachęcany do zostania. Moim zdaniem, rozmowa z wychowawczynią i/lub dyrekcją jest obowiązkowa jeszcze zanim się zacznie rok.
Poza tym trzeba być przygotowanym na niechęć, ale raczej ze strony dorosłych. I uzbroić się w cierpliwość. Dyrektorzy często informują rodziców, że nie ma innych chętnych poza nimi samymi na etykę, co jest nieprawdą, trzeba więc dociekać, rozmawiać między sobą, zaangażować w to trójki klasowe i radę rodziców.
Jak reagować, gdy dziadkowie narzucają się ze swoją religijnością rodzicom. Gdy „ciągną” wnuczkę bądź wnuczka za sobą do kościoła?
Bardzo trudno odpowiedzieć na to pytanie, bo ile rodzin tyle sytuacji ludzkiej wrażliwości, sposobu rozmowy. Mówiłam przed chwilą o tym, że w naszej kulturze nie uczymy się afirmacji własnej osoby, szacunku dla siebie samego. Natomiast ogromny nacisk kładziony jest na przesadny czasem szacunek do starszych, ślepe posłuszeństwo. Może właśnie odwoływać się do tego poszanowania innej osoby? Powiedzieć rodzicom, teściom itd., że my szanujemy ich, ale prosimy/żądamy szacunku i dla nas, naszych poglądów. W zależności od osobowości albo postawić sprawę twardo i konkretnie, albo zrobić parę uników, nie rezygnując ze swojego sposobu myślenia. Na przykład nie powierzać opieki nad potomstwem religijnej teściowej akurat w dniu Bożego Ciała. No i przede wszystkim podstawą jest rozmowa z dzieckiem, wytłumaczenie mu, że każdy może mieć inne poglądy na świat. Uczulenie, że niektórzy mają tendencję do narzucania ich.
Jakie lektury poleciłabyś rodzicom, którzy chcieliby przedstawiać swoim dzieciom elementy kultury i wiary dominującej w naszym państwie w sposób neutralny światopoglądowo?
Z tym to jest kłopot. Ponieważ najczęściej spotykamy się albo z pochwałą religii albo z jej negacją. I z tych półek łatwo książki znaleźć. Natomiast faktycznie przydałyby się takie, o których pani mówi. Bo nasza kultura jest w dużej części zbudowana na religii i młodzi ludzie będą się o nią ocierali, więc lepiej, aby mieli na tę kwestię jakiś neutralny ogląd. Dwa lata temu, sama wkurzona nieco brakiem takich materiałów, opublikowałam na swoim blogu tekst pt. ”Dlaczego Wielkanoc jest wielka?”. Muszę przyznać, że myślę i myślę i… nie wiem. Jest taka seria „Basia” dla dzieci przedszkolnych i wczesnoszkolnych. W niej wyłowiłam dwa elementy kulturowe i religijne, bardzo nienachalne, po prostu przedstawione w treści – raz Basia modli się z babcią za dziadka, a raz jest Boże Narodzenie, tata czyta fragment z Biblii. Ogólnie Basia jest świetną książką, pełną ciepła, często widać w niej przebłyski rodzicielstwa bliskości. Dla maluchów, ale wypróbowana na dzieciach do lat 10, dostępna jest również pozycja mojego autorstwa „Raz, dwa, trzy, w co wierzysz Ty?”, która tłumaczy krótko, czym jest i czym się charakteryzuje politeizm, monoteizm (a więc i chrześcijaństwo) oraz ateizm.
Agnieszka Abémonti-Świrniak
– publicystka „Faktów i Mitów”, założycielka bloga Rodzicielska Biblioteczka Laickaoraz miesięcznika „Nieco-Dziennik Etyczny”, autorka scenariuszy lekcji etyki i ateistycznych opowiadań dla dzieci. Wyróżniona nagrodą Marszłkinii Nowickiej za wkład w budowę świeckiego państwa. Tłumaczka serii „Rodzicielstwo bliskości”, orędowniczka długiego karmienia piersią.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz